Im dłużej w Zambii jestem,
tym bardziej chce ją poznać. Właściwie nie mogę mówić o całej
Zambii, a raczej tym wycinku kraju, w którym teraz mieszkam. Mimo
wszelkich przygotowań, wciąż jestem zaskakiwana. Zaskakują
ludzie, zwyczaje, radość, ignorancja, przyroda... Daleka jestem od
uogólniania, ale chcę się podzielić tym co mnie osobiście
zadziwia, czego się nie spodziewałam, tym co mnie smuci i tym co
mnie zachwyca tu, w Mansie.
Zasmucają mnie historie,
usłyszane od ukraińskiego lekarza, który pracuje tu już dziesięć
lat. Mówią o tym jak nisko ceni się tu ludzkie życie. Nic nie
warte jest życie dziewięcioletniego chłopca z rozerwaną śledzioną
po wypadku samochodowym, ani dziesięciu Chińczyków ciężko
rannych przy budowie drogi, ani nowo narodzonego dziecka, które
umiera tuż po porodzie ze względu na błąd lekarzy. Dla niektórych
ludzi jest to żart, atrakcja, po prostu codzienność.
Kobieta w ciężkim stanie,
wymagająca stałego dostępu do tlenu. Wysiada prąd (nic
nadzwyczajnego). Lekarz reaguje szybko: zaczyna podawać tlen ręcznie
i mówi pielęgniarce, żeby uruchomiła agregat. W podawanym przez
lekarza powietrzu zawartość tlenu jest znacznie niższa niż
pacjentka potrzebuje, mimo to lekarz wciąż walczy o jej życie.
Pielęgniarka wyszła, a prądu wciąż nie ma. Tlenu nie
wystarcza...Dlaczego nie udało się włączyć prądu i uratować
życia tej kobiecie? Pielęgniarka zagadała się z kimś na
korytarzu i nie włączyła agregatu...
Bawi mnie tutejsze podejście do czasu. Wszyscy wiemy, że Europejczycy mają zegarki a Afrykańczycy czas. Ale umawianie się na konkretną godzinę z Zambijczykami po prostu nie działa. W Polce myślałam, że jestem spóźnialska...nieeee, ja wtedy jeszcze nie wiedziałam co to znaczy się spóźniać – 15 minut, godzinkę? Tutaj godzina to standard, myślę, że za spóźnienie można uznać, kiedy się czeka tak 3 godziny.
Najprostszy przykład:
Wycieczka nad jezioro. Wyjazd 6.30. Już nauczone doświadczeniem,
mówimy sobie – nie wyruszymy przed 7.00. He, he, powinnyśmy już
wiedzieć lepiej – kiedy pojawiamy się w punkcie zbiórki godzinę
po wyznaczonym czasie, wciąż nie ma kierowcy ciężarówki a
uczestnicy wycieczki powoli się zbierają. Witamy się po kolei z
każdym, stałą formułką „Goodmorning, how are you?”, „Fine,
thank you and how are you?. Wszyscy trochę podekscytowani, chłopaki
przybiegają się upewnić czy na pewno wzięłyśmy aparat.
Zdążyłyśmy porozmawiać ze wszystkimi, wypić kawę u księży,
wrócić się po freesbee, pograć na ukulele i jakoś przed 11.00
wszyscy zapakowali się do ciężarówek (około setka młodzieży na
otwartej pace ciężarówki razem z olbrzymimi garnkami do gotowania nshimy, workami ugali, kapustą, agregatem ). Można by się
zdenerwować, że wszyscy czekali, zmarnowałyśmy tyle czasu,
będziemy krócej na plaży... Można. Ale po co?
Cieszy mnie ludzka
otwartość. Nie spotkałyśmy się jeszcze z wrogim nastawieniem. Co
jest wspaniałe, każdy ma tu czas żeby na chwilę przystanąć,
porozmawiać, wstąpić na filiżankę herbaty. W codziennych
obowiązkach, mimo wszystko najważniejszy jest drugi człowiek.
Idziemy drogą na market. Dzieciaki przybiegają się przywitać,
dorośli pozdrawiają nas znad swojej pracy, ktoś zagaduje: dokąd
idziemy, jak się czujemy. Każde spotkanie przesiąknięte jest
wzajemną życzliwością i szacunkiem. Otwartość na człowieka i
otwartość na docenianie każdej chwili. Po oratorium, razem z
grupką młodzieży nie mamy dość – nie chcemy by dzień się
kończył. Ktoś zaczyna wyklaskiwać rytm, inny dośpiewuje coś w
bemba, wszyscy zaczynają tańczyć. Po prostu – tańczymy, bo
chcemy pocieszyć się jeszcze czasem, który dał nam Bóg. Widzimy,
że zachód słońca będzie dziś wyjątkowy – wdrapujemy się
więc wysoko, na zbiorniki z wodą i oglądamy niebo, wdzięczni za
to piękno.
Tak łatwo czasami dostrzec
Boga, we wspaniałościach które stworzył. Tak oczywista wydaje się
jego obecność w życzliwości drugiego człowieka. Tak ciężko
czasem zrozumieć, dlaczego złe rzeczy się dzieją...
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz