środa, 23 września 2015

Jak pokonać karalucha?

Nie, żeby było ich tu jakoś dużo. Nie to, że chodzą wszędzie i nagle budzisz się i czujesz, że chodzą po twojej twarzy. Ale są! I nie oszukujmy się – są obrzydliwe.
Kolor suszonych śliwek, długość 5 cm (na moje oko), zawadiackie czułki i najgorsze – odnóża. Trzy pary, czyli sześć ruchliwych nóżek, które potrafią uciekać szybko jak mały resorak, albo machać w powietrzu, kiedy właściciel leży rozłożony na łopatki.


Wierzę, że można znaleźć w karaluchach pewne piękno. Ja niestety mam do takich stworzonek uraz, odkąd koledzy w podstawówce wrzucili mi żywego pająka za koszulkę. Wtedy wpadłam w histerię i babcia musiała odebrać mnie ze szkoły. Tutaj trochę nie wypada – trzeba stanąć twarzą w twarz ze swoimi lękami.

Niedziela, 7.00, budzą mnie śpiewy w bemba, dochodzące z kościoła. Wstaję, idę do łazienki. Ruszam do kuchni w poszukiwaniu wody – zambijskie powietrze jest bardzo suche. Już sięgam po szklankę, by nalać sobie krystalicznie czystej wody, przefiltrowanej przez zmyślne urządzenie na dzbanku, gdy mój wzrok pada na zlew. Jak on się tu dostał? Leży na plecach, niby nieruchomo...może nie żyje? Uch, Magda jeszcze śpi – nie będę jej budzić z powodu karalucha w zlewie! No dobrze, tylko spokojnie – trzeba go wyjąć i wyrzucić. Trącam go łyżką (plastikowa, do mieszania sałatek, z długa rączką). Nic. Trącam trochę mocniej, wciąż odsunięta na odpowiednią odległość, osz kurczę! Ruszył czułkami! Podejmuję męską decyzję i zdecydowanym ruchem próbuję nabrać to mięsiste ciałko na łyżkę... Jak nie ruszył! Zaczął biegać dookoła, jak po torze kolarskim. Tego już za wiele, uciekam do pokoju i udaję, że go tam nie ma.

Podejście drugie: skradam się do kuchni i nieśmiało zaglądam do zlewu – wciąż tam harcuje. To dobrze – znaczy, że nie nadepnę na niego za chwilę bosą stopą. Sięgam po broń ostateczną – uniwersalny sprej na insekty. Otwieram drzwi i okna, bo zapach może przydusić i pryskam na niego otumaniającym środkiem. Nie patrząc na efekty, lekko zestresowana wracam do pokoju.

Podejście trzecie: niby nigdy nic, sięgam po jogurt z lodówki, obieram sobie papaję i zupełnie mimochodem zerkam do zlewu. Jest. Nie rusza się – dobra nasza! Po kilku wdechach i wydechach, odwracaniu głowy, zgrzytaniu zębami, nabieram go na łyżkę pomagając sobie widelcem i czym prędzej wyrzucam go na dwór. I zamykam drzwi. Na klucz.


Codziennie mam do pokonania jakiegoś 'karalucha”. Coś z czym sobie nie radzę, czego się boję i czego nigdy w życiu bym nie zrobiła. Już teraz widzę, że misja wręcz zmusza mnie żebym walczyła. Aha, i pokazuje że właściwie to nie walczę z karaluchem, tylko z samą sobą.

5 komentarzy:

  1. No Zocha, ale z Ciebie wojowniczka! Oby tak trzymać :))

    OdpowiedzUsuń
  2. dumna jestem z Ciebie, dobrze jest zamknąć na klucz, drzwi do swoich "karaluchów"
    p.s.
    Tak to opisałaś że poczułam się jakbym z Tobą tam stała i walczyła :)

    OdpowiedzUsuń
  3. Na pierwszym roku studiów też miałem karaluchy, nawet się nimi specjalnie nie przejmowałem. Moje jedzenie było ich jedzeniem ;-) Do momentu właśnie, gdy jeden z nich obudził mnie rano łażąc mi po twarzy!
    Dobrze, że twoja zambijska chata ma te drzwi zamykane na klucz;-)

    OdpowiedzUsuń
  4. Mój Kochany Zosiaczku! Dzielnie sobie poradziłas :]

    A jak Ty pieknie piszesz..

    OdpowiedzUsuń
  5. Mój Kochany Zosiaczku! Dzielnie sobie poradziłas :]

    A jak Ty pieknie piszesz..

    OdpowiedzUsuń