Nie, żeby było ich tu
jakoś dużo. Nie to, że chodzą wszędzie i nagle budzisz się i
czujesz, że chodzą po twojej twarzy. Ale są! I nie oszukujmy się
– są obrzydliwe.
Kolor suszonych śliwek,
długość 5 cm (na moje oko), zawadiackie czułki i najgorsze –
odnóża. Trzy pary, czyli sześć ruchliwych nóżek, które
potrafią uciekać szybko jak mały resorak, albo machać w
powietrzu, kiedy właściciel leży rozłożony na łopatki.
Wierzę, że można znaleźć
w karaluchach pewne piękno. Ja niestety mam do takich stworzonek
uraz, odkąd koledzy w podstawówce wrzucili mi żywego pająka za
koszulkę. Wtedy wpadłam w histerię i babcia musiała odebrać mnie
ze szkoły. Tutaj trochę nie wypada – trzeba stanąć twarzą w
twarz ze swoimi lękami.
Niedziela, 7.00, budzą mnie
śpiewy w bemba, dochodzące z kościoła. Wstaję, idę do łazienki.
Ruszam do kuchni w poszukiwaniu wody – zambijskie powietrze jest
bardzo suche. Już sięgam po szklankę, by nalać sobie
krystalicznie czystej wody, przefiltrowanej przez zmyślne urządzenie
na dzbanku, gdy mój wzrok pada na zlew. Jak on się tu dostał? Leży
na plecach, niby nieruchomo...może nie żyje? Uch, Magda jeszcze śpi
– nie będę jej budzić z powodu karalucha w zlewie! No dobrze,
tylko spokojnie – trzeba go wyjąć i wyrzucić. Trącam go łyżką
(plastikowa, do mieszania sałatek, z długa rączką). Nic. Trącam
trochę mocniej, wciąż odsunięta na odpowiednią odległość, osz
kurczę! Ruszył czułkami! Podejmuję męską decyzję i
zdecydowanym ruchem próbuję nabrać to mięsiste ciałko na
łyżkę... Jak nie ruszył! Zaczął biegać dookoła, jak po torze
kolarskim. Tego już za wiele, uciekam do pokoju i udaję, że go tam
nie ma.
Podejście drugie: skradam
się do kuchni i nieśmiało zaglądam do zlewu – wciąż tam
harcuje. To dobrze – znaczy, że nie nadepnę na niego za chwilę
bosą stopą. Sięgam po broń ostateczną – uniwersalny sprej na
insekty. Otwieram drzwi i okna, bo zapach może przydusić i pryskam
na niego otumaniającym środkiem. Nie patrząc na efekty, lekko
zestresowana wracam do pokoju.
Podejście trzecie: niby
nigdy nic, sięgam po jogurt z lodówki, obieram sobie papaję i
zupełnie mimochodem zerkam do zlewu. Jest. Nie rusza się – dobra
nasza! Po kilku wdechach i wydechach, odwracaniu głowy, zgrzytaniu
zębami, nabieram go na łyżkę pomagając sobie widelcem i czym
prędzej wyrzucam go na dwór. I zamykam drzwi. Na klucz.
Codziennie mam do pokonania
jakiegoś 'karalucha”. Coś z czym sobie nie radzę, czego się
boję i czego nigdy w życiu bym nie zrobiła. Już teraz widzę, że
misja wręcz zmusza mnie żebym walczyła. Aha, i pokazuje że
właściwie to nie walczę z karaluchem, tylko z samą sobą.
No Zocha, ale z Ciebie wojowniczka! Oby tak trzymać :))
OdpowiedzUsuńdumna jestem z Ciebie, dobrze jest zamknąć na klucz, drzwi do swoich "karaluchów"
OdpowiedzUsuńp.s.
Tak to opisałaś że poczułam się jakbym z Tobą tam stała i walczyła :)
Na pierwszym roku studiów też miałem karaluchy, nawet się nimi specjalnie nie przejmowałem. Moje jedzenie było ich jedzeniem ;-) Do momentu właśnie, gdy jeden z nich obudził mnie rano łażąc mi po twarzy!
OdpowiedzUsuńDobrze, że twoja zambijska chata ma te drzwi zamykane na klucz;-)
Mój Kochany Zosiaczku! Dzielnie sobie poradziłas :]
OdpowiedzUsuńA jak Ty pieknie piszesz..
Mój Kochany Zosiaczku! Dzielnie sobie poradziłas :]
OdpowiedzUsuńA jak Ty pieknie piszesz..